Miejsce do którego chcę wracać





Minęło sporo czasu od kiedy wróciłam ze Szklarskiej Poręby i wiele osób pytało mnie, jak udał się urlop w górach. Wydaje mi się, że nadszedł moment, by trochę opowiedzieć Wam jak w ogóle się tam znalazłam. Chciałabym Wam opowiedzieć o swoich przygotowaniach do wyjazdu, o tym co działo się już na miejscu i do jakich refleksji doszłam po powrocie ze Szklarskiej Poręby. Jesteście zainteresowani? Jeśli tak, to zachęcam do przeczytania tego postu.

Cały wyjazd był dość spontaniczny. Ze względu na panującą pandemię w pracy wysyłali nas na urlopy. Byłam jedną z osób, które miały sporo wolnych dni do wykorzystania, więc pomyślałam, że mogłabym pójść na tydzień wolnego. Powiedziałam o tym swojej mamie, dodając w żartach, że rzucę wszystko i wyjadę w góry, zaś ona odpowiedziała, że wtedy razem z tatą pojadą ze mną. Tak też zaczęły się moje przygotowania do wyjazdu, bo jeśli są chętni, mam do wykorzystania tydzień, więc czemu by nie skorzystać z okazji i faktycznie gdzieś wyruszyć?!

Tak zaczęłam planować naszą podróż do Szklarskiej Poręby. Przede wszystkim trzeba było zorganizować nocleg oraz połączenia pociągów. Bez tego nie było sensu myśleć nad tym, co będziemy robić na miejscu.

Aby ten post nie był długi i pełen bezsensownych szczegółów, postaram się pomijać rzeczy takie jak przebieg kupowania biletów, czy szukania na Bookingu noclegów, a bardziej skupię się na wyjeździe. Ten nadszedł zdecydowanie zbyt szybko. Jeśli mam być szczera, nie przygotowałam kompletnie nic. Wiedziałam mniej więcej gdzie chce iść i dopiero ostatniej nocy w domu wypisałam sobie poszczególne miejsca, które warto by było zobaczyć.

DZIEŃ PIERWSZY

Pociąg mieliśmy z rana o 6:17. Samochód zostawiłam u swojej fryzjerki, która mieszka w tej samej miejscowości w jakiej znajduje się PKP po czym we trójkę - ja oraz rodzice ruszyliśmy ku przysłowiowej przygodzie!

Końcówka sierpnia była takim okresem, gdy zakażenia wirusem dopiero się zwiększały. Sama do momentu wejścia do pociągu, śledziłam informacje na temat tego, czy moje miejsce docelowe nie będzie w jakiś sposób objęte obostrzeniami. Nie było, jednak wiadomo, że warto samemu zadbać o własne bezpieczeństwo. Podczas podróży mieliśmy na twarzy maski, ale kiedy tylko nadarzyła się okazja, że nie było nikogo w pobliżu itd, ściągaliśmy je. Wydaje mi się, że nikt normalny nie da rady siedzieć w masce pół dnia, a nas właśnie czekała podróż przez całą Polskę.

Myślałam, że prześladuje mnie jakieś fatum. W górach nie byłam dobre piętnaście lat i chciałam, żeby to nasze "spotkanie po latach" było jak powrót do własnego domu pełnego słońca, radości i ciepła. Cóż... jeden z tych podmiotów był obecny od chwili podjęcia decyzji o wyjeździe jednak o pozostałych dwóch nie mogę tego powiedzieć. Słońca było jak na lekarstwo, a na dworze nie było aż tak ciepło jakbym tego chciała. Pierwszy dzień był pochmurny.

Na miejscu pojawiliśmy się o 16:00. Pierwsze co zrobiliśmy to udaliśmy się w stronę miejsca noclegowego. Przez cały tydzień byłam chodzącym GPS'em z telefonem w ręku, więc bez problemu znaleźliśmy miejscówkę,w której przyjdzie nam spędzić cały tydzień.

Musze przyznać, że bardzo się stresowałam. Jak wygląda nasz pokój, czy faktycznie zastanę na miejscu to, co było uwzględnione w ofercie na Bookingu, kiedy z mojego konta wypłynie kasa za nocleg, czy na pewno wszystko dobrze zorganizowałam...

Włączył mi się syndrom oszusta, który podsuwał mi same złe myśli i podcinał skrzydła w sferze, która i tak słabo u mnie działa, a mianowicie - pewność siebie. Gdzieś z tyłu głowy miałam zakodowane, że coś na 100% pójdzie nie tak. Na pewno gdzieś, coś źle przeczytałam i na miejscu będzie problem. Całe szczęście to tylko syndrom i nic takiego się nie wydarzyło.

Na miejscu mieliśmy to, co miało być w wyposażeniu. Obsługa była miła i pomocna, pokój czysty, zadbany, z łazienką, balkonem, a budynek, co na tamten czas wydawało mi się przerażające - posiadał windę. Jako osoba z klaustrofobią, na początku bałam się w ogóle wejść do winy, ale głupotą było schodzenie i wchodzenie na piąte piętro. Wygrało moje lenistwo i wlazłam do tej puszki, która okazała się być jednym z fajniejszych udogodnień w całym apartamencie.

Jedna ze ścian była oszklona, co dawało mi poczucie możliwości jakiejkolwiek ucieczki, gdyby na przykład z niewiadomych przyczyn to małe coś miało przestać działać. W dodatku widok był przepiękny, gdyż widziałam z niego całe góry, na które dzień później miałam zamiar wejść.



 
Pierwszego dnia z racji późnego przybycia, nie mieliśmy zamiaru nigdzie spacerować. Cóż... wtedy nie myślałam, że moja króciutka podróż po okolicy okaże się kilkugodzinną podróżą po ulicy, w środku lasu, na obrzeżach Szklarskiej, bez możliwości zawrócenia jeśli nie chcemy znaleźć się w apartamencie po północy.

Pomyślałam, że pokażę rodzicom, gdzie piętnaście lat temu, razem ze szkolną wycieczką mieliśmy nocleg. Gdybyśmy w tamtym momencie zawrócili, bylibyśmy w pokoju po godzinie. Ja natomiast uznałam, że niedaleko jest wodospad, więc pójdziemy do niego, by nie musieć iść tam na przykład następnego dnia.

To "niedaleko" okazało się być około 2 godziny drogi dalej, a żeby było zabawniej, od tego miejsca do noclegu było kolejne tyle. Podliczmy to sobie. Jeśli wyszliśmy o 17:30, koło wodospadu Szklarki byliśmy o 19:30, to do apartamentów na ul. Górnej doszliśmy... o 21:30.

Myślałam, że mój tata mnie zje. No dobra, sama to sobie dopowiedziałam. Po prostu był zły, że poszliśmy taki kawał drogi, w sumie nie wiedząc gdzie i po co, by w ciemności wracać do pokoju. Obce miasto, nieznany teren, za mapę służył mój telefon, dookoła las, ulica po której szliśmy nie miała nawet dobrego pobocza, a o chodniku mogliśmy pomarzyć... podsumowując byliśmy w czarnej dupie, a do miejsca noclegowego daleko.




Myślałam, że po tej akcji tata nie będzie miał zamiaru już nigdzie wychodzić. Nogi nam wchodziły tam gdzie słońce nie dochodzi. Z osób, które normalnie sobie spacerują po kilometrze czy dwóch, nagle porwaliśmy się na dobre jedenaście, a to wszystko dlatego, że zachciało mi się wodospadu.

Cóż... człowiek uczy się na błędach i to był jeden z tych, który nauczył mnie by więcej takich rzeczy po prostu nie robić.

DZIEŃ DRUGI

Tego dnia postanowiliśmy wejść na Szrenicę. Pogoda nie była ładna. Padało cały dzień, ale było w miarę ciepło. Postanowiłam zatem ubrać coś krótkiego i tak na prawdę nie był to najlepszy wybór, gdyż na górze nie było już tak przyjemnie. Do tego deszcz sprawił, że było mi zimno i na prawdę zmarzłam!

Na górę wjechaliśmy wyciągiem krzesełkowym. Siedziałam na nim sama więc, żeby było mi raźniej - a czym wyżej tym bardziej miałam nogi z waty, mimo że nie mam lęku wysokości, to dzwoniłam do babci i kuzynki by sobie z kimś porozmawiać i nie myśleć o tym "co by było gdyby lina pękła".

Tak jak przeczuwałam, na górze było mgliście więc moje marzenia na temat pięknych zdjęć z górami w tle, rozmyły się jak ślady stóp na plaży. Mimo tego cieszyłam się, że mam okazję pokazać rodzicom te same miejsca i ścieżki, którymi przechodziłam wiele lat temu.

Nie ukrywam, że trochę się bałam, że nie pójdą ze mną za daleko, ale okazało się, że nie było tak źle. Mam tylko nadzieję, że podobała im się ta wycieczka i są szczęśliwi, że mogli sobie pojechać gdzieś dalej niż do pobliskiego miasteczka.

Szczerze nie pamiętam jak długo byliśmy na górze, ale byłam zła, że kiedy tylko zeszliśmy do Szklarskiej Poręby, na Szrenicy zrobiło się słonecznie... Oczywiście robiłam sporo zdjęć, ale fotografie na których jest pochmurno, deszczowo i mgliście nie są tak fajne jak te w pełnym słońcu.

Moja mama nawet pomimo niezbyt ładnej pogody była zadowolona i w sumie było to dla mnie najważniejsze. Ja już widziałam to wszystko kilkanaście lat temu i jedynie mogło się coś delikatnie pozmieniać, natomiast rodzice jeszcze nigdy nie byli w Szklarskiej Porębie i ogólnie w górach więc cieszę się, że chociaż oni byli zadowoleni.

Aby poprawić sobie humor, robiłam jeszcze zdjęcia w drodze do miejsca noclegowego i kupiłam sobie naszyjnik z wisiorkiem kota. Jeszcze przed pójściem na nocleg, poszliśmy do restauracji. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie zamówiła cappuciono. Zatem tradycji stało się zadość!

Podsumowując nie było tak źle, aczkolwiek nie polubiłyśmy się tego dnia z pogodą.

DZIEŃ TRZECI


Środę postanowiliśmy przeznaczyć na wyjazd do Karpacza. W tym miejscu chciałabym zwrócić uwagę na tragiczne połączenia do miejscowości oddalonej godzinę drogi od Szklarskiej Poręby. Na tablicach z rozpiską odjazdów i przyjazdów autobusów, nigdzie nie mogłam znaleźć Karpacza. Ponadto, nawet jeśli były to połączenia wewnątrz miastowe, okazało się, że autobusy raz jeżdżą, a raz nie. Istna swawola!

Bardzo chciałam pojechać z rodzicami na Śnieżkę, dlatego już we wtorek postanowiłam rozeznać się w sytuacji, jak można się tam dostać. Piesza wycieczka absolutnie nie wchodziła w grę!!!

Byłam na przystanku autobusowym - nic. Pytałam dwie dziewczyny mieszkające w Szklarskiej Porębie - nic. Pytałam innych ludzi będących z tego miasta - nic. Nikt nic nie wiedział! Internet milczał podając mi jedynie jedno połączenie ze Szklarskiej Poręby Średniej, ale gdy tam byłam, nie znalazłam żadnego potwierdzenia tego, że jakikolwiek autobus tędy przejeżdża.

Postanowiłam położyć wszystko na jedną kartę. W środę z samego rana, poszłam na przystanek na Szklarskiej Porębie Średniej, by przekonać się czy o 8:10 jedzie tu wskazany w harmonogramie autobus. Był to (według Internetu) przedostatni dojazd do Karpacza.

Jak się pewnie domyślacie, nic nie przyjechało, a kolejny i ostatni autobus być może ruszy ze Szklarskiej Poręby z centrum za godzinę zatem tak jak ustaliłam z rodzicami dzień wcześniej, przedzwoniłam do nich, że wracam i ruszamy do centrum, by zdążyć na ostatni autobus. Coś przecież do cholery musiało łączyć te dwa turystyczne miasta!

O tym jaka jest infrastruktura w Szklarskiej Porębie, napisze pod koniec jeśli dotrwacie do tego momentu. Do centrum doszliśmy w trzydzieści minut i... pięć minut przed odjazdem autobusu, który - o dziwo!!! na prawdę istniał.

Byłam już przekonana, że ten dzień przesiedzimy w Szklarskiej Porębie, ale na szczęście się udało i przed nami była godzinna podróż do Karpacza!

Naszym pierwszym celem była Świątynia Wang. Na Googlach wyglądało to ładniej, no ale czego można się spodziewać jeśli pogoda ponownie nie za bardzo dopisała. Tym razem na szczęście nie padało, ale nadal było pochmurnie, z rozpogodzeniami pod koniec dnia.




Naszą kolejną lokacją była Śnieżka. Jeśli mam być szczera to byłam zaskoczona jak drogie są bilety na górę. Zakładałam, że wyjdzie to nas około 50-60 złotych a tu CYK! Proszę bardzo 160... No ale cóż... chciało się jechać? Chciało się zobaczyć? No to trzeba zapłacić!

Pamiętam, że kiedy byłam po raz pierwszy na Śnieżce, to było strasznie zimno, dlatego ostrzegłam rodziców, by wzięli ze sobą coś cieplejszego. Sama ubrałam kurtkę, swoją ulubioną bluzę, którą mogliście widzieć na zdjęciu powyżej i tak zabezpieczona ruszyłam ku przygodzie!

Oczywiście było zimno, ale ku mojemu zaskoczeniu, było mi cieplej niż we wtorek na Szrenicy, gdzie mną telepało, zaś na Śnieżce czuło się jedynie przyjemny chłodek. (Oczywiście do czasu, gdy zaczęłam wspinać się na górę!)

Zanim jednak ruszyliśmy na górę, zauważyliśmy - całkiem przez przypadek, wodospad. Przepiękny, z dostępem praktycznie do samej wody. To był ryzyk-fizyk. Albo będę mieć ładne zdjęcie z wodospadem w tle, albo "wypraną lustrzankę". Jak się pewnie domyślacie, lustrzankę zawsze można wysuszyć, co nie?

Dzięki temu mam jedno z fajniejszych zdjęć z tej wyprawy i od razu lepszy humor jako reprezentantka osób narcystycznych.

 
Powracając do tematu Śnieżki. Wspinając się na nią, było zimno, mokro, wietrznie, mgliście i stromo. Sama podpierałam się statywem od lustrzanki i nie wiem jakim cudem wdrapałam się na sam szczyt. Czasami miałam wrażenie, że wypluje płuca i się po prostu sturlam z góry, bo nie będę miała siły by z niej zejść o własnych nogach.

Moi rodzice odpuścili sobie tę przyjemność, zatrzymując się około 200-300 metrów od szczytu. W sumie dużo nie stracili. Widoczność była słaba ze względu na mgłę, do tego wiało jak w kieleckim i było zimno. Szybkim krokiem przeszłam się po okolicy, po czym wróciłam do rodziców, by razem z nimi zejść nieco niżej do schroniska w którym zatrzymaliśmy się na jedzonko.

Musze przyznać, że zjadłam tam przedobrego cheesburgera, ale chyba mój lokalny smakuje mi bardziej. Dużą i chyba decydującą różnicą było to, że w człuchowskim cheesburgerze jest sos czosnkowy, którego nie uświadczyłam w tym górskim. Za to bułę mają lepszą! Można zatem uznać, że jednak jest remis!

Czas było ruszać w drogę powrotną i co się okazało? Jak tylko zjechaliśmy na dół, rozpogodziło się i wyszło słońce. Było tak ciepło, że z długich spodni przebrałam się w krótkie i już snułam czarne scenariusze odnośnie powrotu do Szklarskiej Poręby (ja+autobus+ciepło=choroba lokomocyjna). Całe szczęście nic nieprzyjemnego się nie wydarzyło i cali oraz zdrowi wróciliśmy do miejsca noclegowego, by odpocząć przed ostatnim pełnym dniem w górach.

DZIEŃ CZWARTY


To był NAJLEPSZY dzień w całym tym wyjeździe!!! W końcu było słonecznie i postanowiłam, że wrócę na Szrenicę by porobić zdjęcia, a może i zahaczyć o inne lokacje położone w górze. Zdjęcie, które widzicie na samym początku tego postu jest jednym z tych, które zrobiłam tego dnia więc jak widzicie, pogoda była na prawdę przepiękna!

Rodzice postanowili, że pochodzą sobie po mieście. Byli już na górze i nie czuli potrzeby, by ruszyć w to samo miejsce jeszcze raz. Ja natomiast jako "kolekcjoner ładnych wspomnień", wręcz musiałam tam leźć jeszcze raz, by zrobić kilka cudnych zdjęć.

Byłam zarówno podekscytowana jak i przerażona perspektywą wejścia na górę totalnie sama. Kto słucha podcastów kryminalnych ten może się domyślać jakie myśli przebiegały wówczas przez moją głowę! Starałam się być cały czas w kontakcie z bliskimi dzwoniąc do nich lub wysyłając zdjęcia lokacji w jakich się znajduje.

Pierwsze zdjęcie jakie zrobiłam podczas tej samotnej wyprawy, zrobiłam na Czeskiej Kładce, a w zasadzie w jej okolicy. Lokacja ta znajdowała się w środku lasu co tylko dodawało temu wszystkiemu uroku!



 
Podczas podróży, mijałam na swojej drodze wielu ludzi, co sprawiło że przestałam się tak bardzo bać. Dwie panie, prawdopodobnie matka z córką, rodzice z małym dzieckiem, pani z psem... Nie wyglądali na seryjnych morderców i porywaczy, a ja byłam uzbrojona w ciężki sprzęt i kij w postaci statywu do lustrzanki! Miałam się czym bronić, gdyby zaszła taka konieczność!

Żarty żartami, ale cieszyłam się, że się odważyłam i poszłam wtedy na górę. Starałam się zapamiętać każdą sekundę z tej podróży, zwłaszcza, że był to mój ostatni pełny dzień w Szklarskiej Porębie.

Przeszłam wtedy około dwudziestu kilometrów i opaliłam się, czego skutki poczułam już w domu. Było mi trochę smutno, że rodzice nie poszli wtedy ze mną i nie zobaczyli tego wszystkiego co ja, ale wiem, że mimo wszystko byli zadowoleni.

Jeśli się uda to może za rok namówię ich na podróż w tamte strony. To była zdecydowanie przyjemniejsza trasa, niż ta którą zrobiliśmy we wtorek!


 
Kocham góry i prawdopodobnie każdy kto mnie zna o tym wie. Z pewnością tam jeszcze wrócę. Jest tam tyle ścieżek, którymi chciałabym przejść, a tak mało czasu do spożytkowania... Góry to jedno z piękniejszych miejsc jakie stworzył Pan Bóg!

Ten piękny dzień był naszym ostatnim dniem w Szklarskiej Porębie. W piątek wracaliśmy na Pomorze, ale jeśli myślicie, że w piątek nic się nie stało to jesteście w dużym błędzie!

DZIEŃ PIĄTY


Nic nie robiliśmy tego dnia, ani nigdzie nie byliśmy. Spakowaliśmy jedynie nasze plecaki i powiedzieliśmy "do widzenia" Szklarskiej Porębie, po czym wsiedliśmy w pociąg do Wrocławia. Było mi trochę smutno, że wyjeżdżam, z drugiej strony uwielbiam też swoją wioskę...

Pociąg mieliśmy z samego rana. Pierwsze połączenie odbyło się bez większych problemów, za to drugie... Czy ja kiedyś wspominałam jak nie znoszę Wrocławia? Wszelkie "WrocLove" zdecydowanie nie należą do mnie i gdy myślałam, że może nasze stosunki jakoś się ocieplą, okazało się, że będzie całkiem inaczej.

Bardzo przepraszam wszystkich mieszkających i żyjących ludzi we Wrocławiu, ale jeszcze nigdzie nie czułam się tak źle jak w tym mieście. Nasz pociąg miał spóźnienie. Czterdzieści minut. To powodowało, że relacja Piła-Chojnice była praktycznie nie możliwa. Pierwszy raz na własnej skórze przekonałam się jak to jest nie zdążyć na swój pociąg.

Mało tego! Spóźnienie z czterdziestu minut zrobiło się spóźnieniem dwugodzinnym! Zaś durnego kibla szukaliśmy kwadrans. To znaczy ja siedziałam na peronie z walizami, a rodzice poszli szukać WC. Udało im się. Jak? Pojęcia nie mam. Mnie już tam szlag jasny trafił, a kiedy jestem wkurzona, nie myślę logicznie i nawet najprostsze czynności bywają zbyt trudne by je ogarnąć.

Ponadto pomiędzy jednym połączeniem a drugim mieliśmy godzinną przerwę, więc umówiłam się z koleżanką na spotkanie. Niestety godzinę przed planowanym spotkaniem - pierwszym spotkaniem, zaznaczę, dziewczyna napisała mi, że jednak nie przyjdzie bo musi iść do pracy.

Byłam zła. Nic tego dnia nie szło tak jak powinno. Koleżanka odwołała spotkanie, pociąg miał opóźnienie... co jeszcze może pójść nie tak?! O! Może to, że jeśli nasz pociąg będzie opóźniony to nie zdążymy na kolejny...

 Tak też się stało!

Na szczęście nie musieliśmy płacić za inne połączenie. Nie tylko my wybieraliśmy się z Piły do Chojnic i ostatni pociąg do tego miasta został opóźniony tak, byśmy my mogli na niego zdążyć. 

Cały dzień spędziliśmy w pociągach i w sumie nie wiem co mogłabym jeszcze napisać...

Podsumowując, jestem zadowolona z wycieczki. Doceniałam każdą sekundę na tej podróży i nie żałuję ani minuty - nawet tej deszczowej!

Myśleliśmy o kolejnej wycieczce w góry na następny rok. Może Tatry?

Co było niepocieszające, gdy wróciliśmy do domu, kot w ogóle się nie ucieszył. (Tak, wiem, że koty cieszą się tylko z żarcia, ale na Boga nie było nas tydzień!) Bastet nawet na mnie nie skoczyła, ani nie pogryzła. Kompletnie nic! Ale i tak ją kocham!

Miałam jeszcze wspomnieć o infrastrukturze więc wspominam. To było jedno z gorszych doświadczeń, tam na miejscu! Moje dwa kilometry od centrum okazały się być krętą drogą w lesie, gdzie trzy czwarte drogi nie miało chodnika!

U nas w Człuchowie chodniki są prawie wszędzie! Ba! Do Chojnic można rowerem pojechać, bo mamy ścieżkę rowerową wybudowaną, a tam? Chodnik był rarytasem. Nasze miejsce noclegowe znajdowało się w górnej partii Szklarskiej Poręby więc kiedy wybieraliśmy się już do domu, mieliśmy pod górkę, a gdy szliśmy do centrum mieliśmy z górki.

Okropna komunikacja miejska, a raczej jej brak! Ponadto by dostać się do centrum robiło się wielki łuk, gdyż przez... jakby to napisać... u mnie w rodzinie mówi się, że nie było żadnej drogi "na szago". Takiej wiecie... prostej, najkrótszej. Nie było takowej więc za każdym razem robiliśmy wieeeelkiii łuk i zamiast iść dwa kilometry przez dziesięć minut, szliśmy pół godziny! Szklarska Poręba jest miastem jedynie w centrum. Na przedmieściach, domy są od siebie oddalone i wyglądają jak randomowo porozmieszczanie w środku pola lub lasu domki.

Dużo zieleni, dużo drzew, przepiękne kwiaty. Widać, że jeszcze nie każdy skrawek natury został przejęty przez człowieka. Nasze miejsce noclegowe byłoby miejscem idealnym gdyby nie odległość od centrum.

Zdecydowanie góry to miejsce do którego chcę wracać. Niezależnie od tego czy do miasta ma się metr czy 10 kilometrów. Góry to taki zakątek świata, gdzie czuje się wolna i nieograniczona kompletnie niczym. Perspektywa patrzenia na świat z góry jest bardzo wyzwalająca.

To miejsce gdzie człowiek może odpocząć, przemyśleć wiele spraw, poukładać je sobie w głowie...

Cholernie się cieszę, że w tych trudnych i ograniczających nas czasach miałam jeszcze okazję, by pojechać do miejsca w którym czuje się dobrze i którym chciałabym się dzielić z innymi.

Jeśli ktoś się zastanawia czy warto, to... to warto. Warto cały dzień spędzić w pociągu, by stanąć na zielonej trawie, oddychać czystym powietrzem, unieść wzrok ku górze... zobaczyć te wszystkie piękne kwiaty, drzewa, strumyki i potoczki... By po prostu być.

Z pewnością jeszcze tam wrócę. Bo to miejsce do którego chcę wracać!




You Might Also Like

4 Comments

  1. Pisałaś mi o wyjeździe do Szklarskiej, szukalam, szukałam i za cholerę nie mogłam znaleźć🙈 a tu proszę-przez przypadek 😊
    Ale jak można nie lubić miasta krasnoludków? Ja zawsze ich maniakalnie wypatruję😁

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Byłam we Wrocku jak byłam mała... Jechałam tam autobusem i puszczałam pawia prawie non stop. Kocie łby nie pomagały. Ostatnio we Wrocku miałam opóźnienie pociągu prawie o 2 godziny jeśli dobrze pamiętam. Jakoś tak... no nie... Ale lovciam Kraków <3
      Musiałabym zrobić jakieś archiwum czy coś, aczkolwiek mam menu na górze, tam można poszperać :D Ale cieszę się, że odnalazłaś ten post, który był chyba niezauważony przez pozostałych :)

      Usuń
  2. Heh, jakie czasy taki Kolumb 🤷‍♀️😜

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I tak poszło Ci to sprawniej niż jemu :D ten to się przygotowywał do tej wyprawy... rozumiesz... zapasy jedzenia, ludzie, broń... a Ty jedna z myszką i monitorem (lub też tylko samym telefonem!!) to był wyczyn! :D

      Usuń

Jest mi niezmiernie miło, że poświęciłeś swój czas i przeczytałeś mój wpis. Dziękuję za każdy pozostawiony komentarz, za każdą radę i krytykę. Mam nadzieję, że jeszcze do mnie zawitasz czytelniku!